
Porcja warzyw powinna być częścią każdego posiłku. Tak brzmi teoria, w praktyce wiele osób zjada ją najwyżej raz dziennie, najczęściej jako element obiadu. Do niedawna żyłam w przekonaniu, że to najzdrowsza cześć posiłku, jednak po odwiedzeniu trzech krakowskich barów mlecznych, nie mam już takiej pewności. Jak zepsuć to, co najcenniejsze odżywczo?
Człowiek wchodzi w dorosłość z nawykami wyniesionymi z domu. Jest nimi na wskroś przesiąknięty. Nawet jeśli szuka swojego, innego modelu odżywiania, punktem, z którego wychodzi są nawyki żywieniowe rodziców i innych osób dorosłych z najbliższego otoczenia.
W moim rodzinnym domu nikomu nie przyszło do głowy, żeby surówkę z marchewki wzbogacać cukrem. Majonez, owszem, pojawiał się w kuchni – najczęściej jako dodatek do jogurtowo-majonezowego deepu, dodawanego do bożonarodzeniowej sałatki jarzynowej. Ani mama, ani żadna z moich sióstr, nie wpadła na pomysł, żeby dodawać majonez do surówki. Za co jestem im wdzięczna, bo również dzięki nim czuję smaki naturalnych produktów. Czuję słodycz warzyw, szczególnie marchewki, co – jak się ostatnio przekonałam – nie jest sprawą tak oczywistą, jak dotąd sądziłam.
Znajoma zabrała mnie niedawno na małe tourne po krakowskich barach mlecznych. Podkreślam – małe, bo byłyśmy w trzech lokalach. Jedzenie smaczne, świeże, bardzo miła – dostrzegająca drugiego człowieka – obsługa. Wszak każdy, kto choć raz był w barze mlecznym, wie, że tam nie ma kelnera – posiłek przynosimy sobie do stolika samodzielnie. A jednak, są sytuacje wyjątkowe i każda z pań, którą miałam okazję spotkać, reagowała na szczególe potrzeby obsługiwanych osób. Bez mrugnięcia okiem przyniosły do stolika zupę, a po kilku minutach danie główne dla starszej pani, która miała kłopoty w poruszaniem i dla młodego mężczyzny, który przyszedł o kulach. Wydaje się to oczywiste, ale jak wszyscy dobrze wiemy, nie zawsze takim jest.
Najbardziej ujął mnie jednak bonus, jakim został obdarowany jeden z klientów w innym barze. Siedział obok nas, zawartość jego talerza widziałam jak na dłoni. Przyszedł z wyraźnie starszą kobietą, najpewniej z mamą. Pan, około trzydziestki, z niepełnosprawnością intelektualną i, jak wszyscy mogliśmy usłyszeć, bezgraniczną miłością do kotletów schabowych. Dostał dwa. Drugi był ukryty pod spodem, przypuszczam, że po to, żeby nie wzbudzać zazdrości u innych klientów. Z każdego z barów wyszłam z uśmiechem i z przekonaniem, że już nigdy nie zamówię w takim miejscu surówki, bo to, co dostałam, było – delikatnie rzecz ujmując – dziwne.
W pierwszym barze do pierogów ukraińskich zamówiłam surówkę z marchewki. Zjadłam same pierogi. Były pyszne. Surówka z marchewki niejadalna, sztucznie słodka. Nie wiem ile cukru dodano do każdej porcji, ale dla mnie to był ulepek. Oddając naczynia, zwróciłam się do pani, która przyjmowała zamówienia z pytaniem: „po co ten cukier w marchwi?”. Z rozbrajającym uśmiechem rzuciła: „droga pani, bo klient sobie takiej marchewki życzy. Niedosładzana nam nie schodzi”.
W świecie XXI wieku, w którym rynek spożywczy i gastronomiczny zalała oferta wysoko przetworzonych artykułów, wiele osób nie jest w stanie poczuć smaku naturalnych produktów. A przecież słodkie są nie tylko owoce. Słodycz czuć w marchewce, papryce i czerwonych burakach, ale nie wychwycą jej kubeczki smakowe człowieka, którego menu jest zdominowane cukrem, substancjami słodzącymi, żywnością typu fast food i słonymi przekąskami. Im więcej cukru, soli, konserwantów, barwników i innych chemicznych dodatków do żywności w naszej diecie, tym bardziej intensywnych smaków potrzebujemy, żeby móc je w ogóle poczuć. Naturalne jedzenie staje się nieatrakcyjne, pozbawiane smaku. Papierowe. To się samo nie naprawi. Żeby poczuć słodycz marchewki, trzeba zrobić gruntowne wiosenne porządki w jadłospisie – usunąć z niego to, co ocieka cukrem, sola i chemicznymi dodatkami do żywności.